Wspomnienia Ireny Ancewicz, która pracowała w Dobrym Mieście na robotach przymusowych.
Oto jej relacja z kilku dni przed wkroczeniem do miasta armii radzieckiej w 1945 roku.
Przez ostatnie dwa tygodnie poprzedzające wkroczenie wojsk sowieckich do miasta, trudno było powiedzieć byśmy pracowali. Kryliśmy się dniami i nocami po piwnicach przed ostrzałem artyleryjskim i niezliczonymi nalotami. Byliśmy głodni, ale tylko co odważniejsi w chwilach względnej ciszy wybiegali między domy, by w jakiejś opuszczonej kuchni czy rozszabrowanej knajpie znaleźć resztki czy ochłapy do zjedzenia. I właśnie w tych ostatnich dniach gdy wydawało się że już skończy się ta przeklęta wojna – jeden z naszych chłopców z ( z tylżyckiej grupy) – gdzieś ukradł czy zdobył kurę, a biegnąc z nią zderzył się ze mną . Więc dalej biegliśmy razem, by ją gdzieś oprawić i ugotować. Chłopak ciągnął mnie do naszej „polskiej” piwnicy, a ja nie wiedzieć czemu skręciłam w kierunku wachmańskiej, przy legarze jeńców rosyjskich.
– nie wpuszczą nas tam, zawracaj! - Wołał
– hinaus mit euch! Nur fur Deutsche! Wrzasnął wartownik, stojący przed niemieckim schronem
– do naszych!!! - krzyczał chłopak, ciągnąc mnie za rękaw.
Zdążyłam wrzasnąć na całą ulicę
– nie pójdę tam! Nie, nie, nie!!
Potężny wybuch rzucił nas na ziemię. Skuleni przeczekaliśmy całą ich serię. Byliśmy przekonani, że świat się wali. Gdy ceglana chmura opadła nie było już domu z polską piwnicą. W piwnicy zginęła grupa Polaków z Warszawy, skierowana z Tylży, razem z ewakuowanymi zakładami z pod Królewca, a stamtąd do przymusowej pracy w dobromiejskiej fabryce STARGARTA. Ocaleliśmy tylko we dwójkę. I ocalała kura.
Moje dobromiejskie pół roku pracy okraszone było nalotami, zbieganiem do schronów, głodem, dezorganizacją ostatnich dni. Dni obłędnego strachu ( miałam 16 lat). Tym czasem wyśnioną wolność w Dobrym Mieście witałam w szarych żołnierskich kalesonach, roboczym fartuchu i rozlatujących się kapciach. To był drugi luty 1945 roku. Ludzie zaczęli się już w grupki zbierać, naradzać, żeby już prędzej w swoje strony się zabierać. Wtedy do mnie podszedł radziecki żołnierz i powiedział:
– ja takaju doczku jak ty imieju. Ad kuda ty?
– ze Suwałk
On tak obejżał mnie pokiwał głową
– kak ty pajdiosz? Podażdi na mienia.
I pobiegł gdzieś, po chwili wracając z zawiniątkiem jakiś rzeczy do ubrania i pantoflami. Rzucił to w moja stronę, szerokiej drogi życzył a z daleka jeszcze krzyknął , że idzie na Berlin. On na Berlin a ja do Ostrołęki na piechotę, skąd na zderzakach towarowego pociągu dojechałam do Warszawy, by stamtąd przedzierać się do moich rodzinnych Suwałk.
W piwnicy domu o którym opowiada Pani Irena zginęło blisko 100 Polaków. Zginęli w końcu stycznia w 1945 roku.
Rozmaitości Dobromiejskie nr2 (23) 1993r. Fragment książki „Opowieści z drewnianym karabinem”)